O Pacific RIM pisałem, wrzucając wczoraj na Facebooka zwiastun, “chcę, żeby to było epickie!”. Dziś miałem okazję być rano na seansie i wyszedłem z niego zadowolony, bo spełnił oczekiwania. Jestem pewien, że spodoba się zwłaszcza wszystkim fanom jednego z poprzednich filmów del Toro, Hellboya, a także każdemu miłośnikowi letnich blockbusterów.
Powiedzmy sobie szczerze – już patrząc na zwiastun i czytając opis fabuły nie było wątpliwości, że ten film to bajka przeznaczona głównie dla fanów japońskiego anime o mechach. W końcu to Duże Roboty walczące z Jeszcze Większymi Kosmitami z Innego Wymiaru. W dodatku potwory wychodzą z tajemniczego portalu w oceanie… No nie da się takiej historii traktować poważnie.
Po prostu blockbuster
Nie ma co się łudzić, że będzie tutaj jakaś głębia, rozwój postaci, intryga. Scenariusz jest przewidywalny i prosty jak drut, a bohaterowie do bólu jednowymiarowi. Ale wyjątkowo mi to ani trochę nie przeszkadzało, bo Pacific Rim nie udaje tego, czym nie jest. To naprawdę ma być, tylko i aż, uczta dla oka. Tak jak Avatar Camerona chciał być traktowany jak kino ambitne, a nie tylko pokaz możliwości technologii 3D, tak wyszło to raczej żałośnie. Guillermo del Toro z Pacific Rim nie starał się zrobić na siłę poważnego filmu. I bardzo dobrze.
Dużym plusem jest to, że od pierwszej sceny film wytwórni Legendary Pictues przechodzi do konkretów. Wprowadzenie do świata przedstawionego jest tak zwięzłe, jak to możliwe. Nie musimy czekać godziny, aż pierwszy potwór i robot pojawią się na ekranie. Później fabuła trochę zwalnia, sceny akcji i patosu przeplatają się z niskich lotów humorem – często wręcz karykaturalnym. Efekt jest podobny jak w Hellboyu, co uznaję za duży plus.
Kto tak naprawdę jest tu gwiazdą?
Może i aktorzy grają drętwo, ale te najważniejsze gwiazdy filmu, czyli mechy (Jagery) i potwory (Kaiju), są różnorodne i fajnie przedstawione. Pokłady nie są sterylne, widać dbałość o szczegóły jak np. naklejki na kadłubie robota widoczne w jednej z pierwszych scen. Czego nie jestem jednak w stanie ocenić, to czy były w Pacific Rim jakieś nawiązania do popularnych serii z olbrzymimi robotami w roli głównej – bo po prostu takich nie oglądam.1
Sam koncept i zarysowany świat są po prostu w porządku. Może i nie ma tu nowatorskich rozwiązań fabularnych, ale nie licząc kilku scen historia nie ma większych dziur. Choć naturalnie przy seansie tzw. suspension of disbelief (zawieszenie niewiary) jest nie tyle co wskazane, co wymagane, jeśli film ma być rozrywką, a nie męką.
Czy warto?
Jeden, taki większy, mankament samej realizacji to sporo ujęć walk w nocy. Nie są one tak efektowne, jak – nie szukając daleko – w The Avengers, Supermanie i Transformersach. Za dnia widać więcej szczegółów, ujęcia po zmroku są mało wyraźne. Nie wiem, może wynika to z oszczędności, bo takie sceny są tańsze? Ale i tak były zrobione świetnie. Co mnie miło zaskoczyło, to 3D. Było zrobione nieźle i wyjątkowo nie bolała mnie po godzinie głowa, chociaż oglądałem Pacific Rim z tego samego miejsca na sali, co ostatnio Supermana.
Czy warto się na Pacific Rim wybrać? To jest wbrew pozorom trudne pytanie. Sam wedle swojej prywatnej skali oceniam go na gorąco na 7/10 gwiazdek, więc w sumie całkiem nieźle. Ale prawda jest taka, że w kinach znajduje się masa innych wartych uwagi filmów, a tegoroczne lato jest bogate jeśli chodzi o premiery.